W jednym z wpisów zasygnalizowałem wyprawę na Złombol, więc trudno to przemilczeć na swoim blogu – wszak nie samym IT żyje człowiek 🙂
Trudno mi mówić o rozpoczęciu przygotowań do wyjazdu, bo jest to jeden z takich, co do których pojawia się uczucie przygotowywania się do nich przez całe życie, przynajmniej z technicznego punktu widzenia. Cała reszta, inna niż techniczna, była dla mnie niemałym wyzwaniem, bo teoretycznie z językiem angielskim czy obcokrajowcami mam styczność niemal na co dzień, z drugiej strony największą zagraniczną podróżą było jedno popołudnie w Ostravie, więc kiepski był ze mnie podróżnik.
Tata z bratem przygotowywali samochód. Wybór padł na najbardziej sprawdzonego w bojach poloneza z naszej 'stajni’ – zielonego caro plusa z 2001 roku, kupionego we wrześniu 2010 roku w Radzyniu Podlaskim za zawrotną kwotę 800zł (był wystawiony za 1000zł, ale właściciel opuścił 200zł, bo postanowił alufelgi zachować 'dla zięcia, do seicento’)
Samochód dostał oklejenie wywodzące się z naszego rodzimego regionu, czyli Południowego Podlasia. Wzór otrzymaliśmy od Angeliki analizującej historię okolicy w ramach projektu Matecznik.
Szczegóły podróży opisaliśmy na naszym fanpage na facebooku. W ramach naszego teamu, udało się zebrać 4200zł, od znajomych, z licytacji oraz od firm: RIM, sklepu PH Jacuś, Dziki Styl i Dzikie Krówki oraz Zakładu Przetwórstwa Kodu.
Wyjazd obfitował w malownicze miejsca, niezapomniane chwile – zarówno te wzruszające jak i wzbudzające niepokój, czyli awarie. Poniżej kilka widoczków upolowanych gdzieś na trasie:
Oczywiście nie mogło być idealnie, więc polonez zaliczył kilka awarii: niektóre były banalne pokroju źle złożonych drzwi (które otwierały się przy opuszczaniu szyby), uszkodzonego katalizatora, paliwa odpływającego od pompy czy zgubionych korków od obu paliw.
Obie duże awarie przytrafiły nam się dopiero na powrocie. Pierwszą z tych poważniejszych była utrata licznika i ładowania na kempingu niedaleko Lizbony (winowajcą okazał się bezpiecznik 15A), ale dłuższy kawałek musieliśmy przejechać wspomagając się 'druciarsko’ uruchomionym ładowaniem
Drugą poważniejszą awarią był pęknięty zbiorniczek od płynu chłodniczego gdzieś w Hiszpanii. W pierwszej chwili przestraszyliśmy się, że to coś poważniejszego, bo temperatura silnika na podjazdach rosła do 100 stopni a po zatrzymaniu, spod maski wydobyły się kłęby dymu. Przyczyna jednak była dość zabawna – zbiorniczek pękł tak perfidnie, że płyn ciurkiem lał się na kolektor wydechowy, stąd chmury dymu.
Zbiorniczek… zakleiliśmy taśmą zbrojoną otrzymaną na starcie rajdu i tak dojechał aż do Polski.
Meta rajdu była czymś wspaniałym z kilku powodów:
Pierwszy to samo miejsce – okolica była trudna do opisania. Malownicze miasteczko, turystyczne, ale przed sezonem. Graciarski aspekt dodawał smaczku – mieszkańcy byli szczerze zaskoczeni taką ilością dziwnych, kolorowych samochodów, które jednocześnie pojawiły się w ich okolicy. Na kilka dni w Nazare nie dało się przejść nie trafiając na jakiegoś gruchota.
Doskonale ilustrują to dwa zdjęcia, które wykonałem po prostu odwracając się o 180 stopni 🙂
Nasz polonez też ładnie prezentował się na tle oceanu, tym razem w Nazare
Drugi to mój ukryty cel. Pierścionek był w szkatułce dla niepoznaki stylizowanej na pudełko z Filtronem OP520 🙂
Podsumowując: wydaliśmy tysiące złotych, zebraliśmy tysiące złotych, zrobiliśmy tysiące kilometrów i nie możemy się doczekać kolejnego wyjazdu 🙂